Turysci.pl Świat "Stać nas tu na wszystko". W tym kraju każdy Polak jest milionerem
Fot. Turyści.pl/Klaudia Zawistowska

"Stać nas tu na wszystko". W tym kraju każdy Polak jest milionerem

15 lutego 2024
Autor tekstu: Klaudia Zawistowska

Zwykło się mawiać, że "pierwszy milion trzeba ukraść". Daję wam jednak gwarancję, że tak nie jest. Wystarczy pokonać niespełna 9 tys. kilometrów, żeby poczuć się jak prawdziwy bogacz. Milionerem zostaje się tam chwilę po wyjściu z kantoru.

O jakim kraju mowa? Mam na myśli Wietnam, w którym dzięki współpracy z Solistami spędziłam blisko trzy tygodnie na przełomie stycznia i lutego. Milionerką zostałam już pierwszego dnia, kiedy 300 dolarów (nieco ponad 1200 zł) wymieniłam na ok. 7,4 mln dongów. Za tę kwotę mogłam przeżyć cały wyjazd i było mnie stać na wszystko, czego potrzebowałam.

Życie w Sajgonie? Tu Polak poczuje się jak bogacz

Ho Chi Minh, czyli dawny Sajgon, zamieszkuje oficjalnie ok. 9 mln mieszkańców (statystyki za 2019 rok), a nieoficjalnie może być ich nawet dwa razy więcej. Przyjeżdżają tu mieszkańcy wiosek, którzy chcą spróbować swoich szans w wielkim mieście. Warto bowiem pamiętać, że to właśnie tam znajduje się ekonomiczne centrum Wietnamu.

Jak już wspomniałam, na dobry początek przygody z Wietnamem na miejscową walutę wymieniłam 300 z 400 dolarów, jakie zabrałam na ten wyjazd. 7,4 mln dongów to mniej więcej tyle ile wynosi miesięczna średnia krajowa w tym kraju. Za tyle musi przeżyć kilkuosobowa rodzina – opłacić mieszkanie, paliwo do skutera, wyżywienie, ubrania, edukację dla dzieci itp. Mnie musiało to wystarczyć na jedzenie, pamiątki i inne przyjemności na dwa tygodnie.

Wietnamska waluta - Klaudia Zawistowska.jpg
Milion dongów wietnamskich, czyli ok. 165 zł - Fot. Klaudia Zawistowska

Ze względu na to, że Wietnamczycy często jadają poza domem, ceny w restauracjach są bardzo niskie. Sycącą kanapkę banh mi na ulicznym kramie można kupić za ok. 5-8 zł. Ceny w dobrych restauracjach rzadko przekraczają 150 tys. dongów, czyli 25 zł, a wybór jest naprawdę ogromny.

W Sajgonie najlepszy posiłek zjadłam w restauracji z rekomendacją Michelin. W Polsce, czy Europie kosztowałoby mnie to krocie. Tam świeża i tradycyjna zupa Pho, podana w specjalnej żeliwnej misce, jeszcze wrząca, kosztowała mnie 16 zł. To jednak nie koniec, bo procesowi jedzenia towarzyszył cały rytuał. Do parującego bulionu najpierw wkładałam wołowinę, żeby ta się ugotowała, następnie dokładałam makaron ryżowy i zieleninę. To ode mnie zależało, jak będzie doprawiona zupa, i co ostatecznie znajdzie się w misce. Efekt był fantastyczny.

Zupa Pho w Sajgonie - Zawistowska.jpg
Pho z rekomendacją Michelin - Fot. Klaudia Zawistowska

Inny przykład niskich cen w Wietnamie, to prawdziwa uczta, którą przeżyłam w jednym z grillów przy drodze do Ho Chi Minh. Obiad składający się z ok. czterech dań, w tym samodzielnie rolowanych sajgonek, dwóch rodzajów mięsa i zupy, również kosztował ok. 16 zł. Płacąc takie rachunki, naprawdę można poczuć się, jak bogacz.

Przydrożny grill w Wietnamie - Zawistowska.jpg
Przydrożny grill w pobliżu Sajgonu - Fot. Klaudia Zawistowska

Prawdziwy Sajgon? Nie wszystkie punkty wycieczki są przyjemne

Zwiedzając Ho Chi Minh, turyści, odwiedzają kilka klasycznych punktów. Na liście miejsc koniecznych do odwiedzenia jest budynek poczty, bazylika Notre-Dame (tak, podobna do tej w Paryżu, wybudowana nawet z francuskiej cegły i aktualnie będąca w remoncie), Pałac Niepodległości, czy różowy kościół. Na uwagę zasługuje również ratusz, który najlepiej prezentuje się po zmroku, kiedy to jego fasada wyróżnia się na tle nocnego nieba.

Ratusz w Sajgonie - Zawistowska.jpg
Ratusz w Sajgonie - Fot. Klaudia Zawistowska

Podróżni, w tym również ja, odwiedzają także Muzeum Pozostałości Wojennych. Nie jest to łatwa wycieczka. Eksponowane są tu bowiem przedmioty należące do byłych wojskowych, sprzęt wojskowy, ale to, co porusza najbardziej, to zdjęcia. Nie ma tu miejsca na cenzurę. Zobaczycie znaną "Napalm girl", zdjęcia z tortur, rozczłonkowanych zwłok, czy skutków wykorzystania przez Amerykanów Agent Orange. Środek ten był używany masowo podczas wojny w Wietnamie. Konsekwencją były pokolenia osób, które rodziły się z ogromnymi deformacjami ciała. Choć obejrzenie wystawy nie jest łatwe, a propaganda komunistyczna odcisnęła na niej piętno, i tak warto tam być, by uświadomić sobie, jakie są skutki wojny we współczesnym świecie.

Z wojną w Wietnamie związana jest jeszcze jedna popularna "atrakcja". Ok. 1,5 godziny jazdy od Sajgonu można zwiedzić tunele Cu Chi, które podczas konfliktu były schronieniem dla setek tysięcy osób. Głębokie na kilkadziesiąt metrów i ciągnące się na setki kilometrów systemy korytarzy były prawdziwym podziemnym miastem. Zorganizowano w nich magazyny z żywnością, bronią, przestrzenie sypialne, a nawet szpitale. Wszystko po to, aby ukryć się przed bombardowaniami i przetrwać.

Muzeum wojny w Wietnamie i tunele wietkongu- Zawistowska.jpg
Muzeum pozostałości wojennych i tunele Wietkongu - Fot. Klaudia Zawistowska

Korytarze między poszczególnymi salami są bardzo wąskie i wysokie na ok. metr. Ponieważ na zewnątrz temperatura przekracza 30 st. C, a wilgotność powietrza utrzymuje się na poziomie 80-90 proc., wewnątrz tuneli jest jeszcze gorzej. Zaduch odbiera dech, przejście wąskich tuneli błyskawicznie odziera z sił, a pot płynie strumieniami po czole, plecach i każdym innym miejscu naszego ciała. Podczas nalotów w takich warunkach niektórzy spędzali wiele dni, nie widząc słońca, nie wiedząc, która jest godzina.

Zachwycająca świątynia i nocne życie w Ho Chi Minh

W okolicy największego miasta na południu Wietnamu nie brakuje jednak znacznie przyjemniejszych atrakcji. Jedną z nich, budzącą bardzo miłe wspomnienia, jest świątynia wyznawców kaodaizmu (trzecia najpopularniejsza religia Wietnamu) znajdująca się w Tay Ninh. Czym jest ta religia? To ciekawe połączenie buddyzmu, chrześcijaństwa, konfucjanizmu, taoizmu, świeckiej filozofii, z niewielkimi elementami islamu i judaizmu. Powstała w XX wieku, a obecnie wyznaje ją ok. 2,5 mln osób.

Świątynia z pewnością zachwyca żywymi kolorami i wizerunkami smoków umieszczonymi na filarach. Ta znajdująca się w Tay Ninh jest największą i najważniejszą w Wietnamie. Pod względem znaczenia można ją porównać do katolickiego Watykanu. Wierzący modlą się tam trzy razy dziennie. Kontakt z bogiem polega na melodyjnym śpiewie, a rytm wyznaczają bębny, przez co łatwo wpaść w trans i stracić kontakt z otoczeniem.

Świątynia kaodaistów w Wietniamie - Zawistowska.jpg
Świątynia w Tay Ninh - Fot. Klaudia Zawistowska

Kontakt z otoczeniem bardzo łatwo można stracić także na najbardziej imprezowej ulicy Sajgonu, czyli Bui Vien. Tam trafiłam pierwszego wieczoru i tam żegnałam to miasto. Z każdej strony zalewała mnie tam kakofonia muzyki. Wszystkie lokale puszczały inne przeboje, a turystów do skorzystania z oferty zachęcali naganiacze. Stoliki były wystawiane na zewnątrz, a nawet na ulicy, ale tylko do czasu.

Kiedy w okolicy pojawiał się patrol policji, klienci byli błyskawicznie wyrzucani z krzesełek, a stoliki stojące na asfalcie chowane wewnątrz lokali. Jak tylko funkcjonariusze na skuterach lub w radiowozach znikali, stoliki wracały na swoje miejsce. Oczywiście pośród tłumu turystów i bogatszych lokalsów bawiących się na ulicy, nie brakowało skuterów, czy handlarzy. W tym szaleństwie było coś, co przyciągało. Dzięki zgiełkowi można było zapomnieć o całym świecie i skupić się na obecnej chwili.

Z szumu Sajgonu do oazy spokoju w Mui Ne

Choć Sajgon bez wątpienia był ciekawym miejscem, to po dwóch dniach zaczynał być męczący. Ciągły hałas, walka o przetrwanie za każdym razem, kiedy próbujesz przejść przez ulicę i zapach spalin, nie były przyjemnym doświadczeniem. Ciekawe było za to obserwowanie lokalnych mieszkańców, którzy każdy ranek spędzali na aktywnościach fizycznych w parku. Rozciąganie, zajęcia taneczne, czy badminton. Korzystali z zielonych miejsc, o ile tylko takie były w pobliżu.

Mimo tego z dość dużą radością wsiadłam do autobusu, który zabrał nas z dala od całego zamieszania. Po spędzeniu ok. 8 godzin w podróży dotarliśmy do Mui Ne, prawdziwego raju u wybrzeży Morza Południowochińskiego. Choć miejsce to znane jest z pięknych plaż, krystalicznie czystej wody i wyśmienitych warunków dla kitesurferów i windsurferów, to na miejscu powitały nas istne pustki. I to mimo środka sezonu turystycznego! Wszystko to sprawiło, że było to najlepsze plażowanie w moim życiu. Jednak nawet tutaj nie narzekałam na nudę, o czym opowiem w kolejnym materiale.

Mui Ne - Zawistowska.jpg
Morze Południowochińskie - Fot. Klaudia Zawistowska

Artykuł powstał w ramach współpracy z biurem podróży Soliści.

Soliści - logo.jpg
Soliści
Spełniłam największe podróżnicze marzenie. Zaczęło się od Sajgonu
Szalona zabawa czy turystyczne piekło? Byliśmy na karnawale w Wenecji
Obserwuj nas w
autor
Klaudia Zawistowska
Chcesz się ze mną skontaktować? Napisz adresowaną do mnie wiadomość na mail: redakcja@turysci.pl
turystyka Lotniska i linie lotnicze polska świat poradnik podróżnika quizy