Spełniłam największe podróżnicze marzenie. Zaczęło się od Sajgonu
Podróżując po Europie, czułam, że powoli zaczynam oglądać to samo. Ludzie i kultura są co prawda inne, ale zawsze podobne. W pewnym momencie wiedziałam, że jeśli chcę znów poczuć emocje związane z odkrywaniem czegoś nowego, muszę ruszyć na kolejny kontynent. Wybór padł na Azję, o której marzyłam od dawna.
Ponieważ moje doświadczenie z Azją ogranicza się do Turcji, stwierdziłam, że nie chcę tam ruszać w pojedynkę i na własną rękę. Tym razem postawię na wycieczkę z biurem podróży. Po przejrzeniu wielu dostępnych ofert wybór padł na Solistów i kierunek moich marzeń, czyli Wietnam, kraj smoka, który jeszcze nie został zniszczony masową turystyką.
Wietnam tylko z paszportem i wizą. Jak ją zdobyć?
Dlaczego Wietnam? To pytanie było jednym z pierwszych, jakie zadał nam Janek, lider naszego wyjazdu. W moim przypadku odpowiedź przyszła dość szybko. Chciałam poznać Azję, ale nie tę bliską, podobną do Europy, a "prawdziwą" – dziką, pełną lasów, może nie do końca odkrytą i zmienioną przez turystów. Wyborem numer dwa była Tajlandia, ale ta bardzo mocno zmieniła się pod naciskiem masy podróżnych. W rozmowach potwierdziło mi to wiele osób, które miały okazję ją zwiedzać.
Chwilę po zarezerwowaniu wyjazdu i nawiązaniu współpracy z Solistami, przyszedł czas na złożenie wniosku o wizę. Na szczęście nie musiałam udać się na spotkanie w ambasadzie. Podróżni z Polski mogą ubiegać się o e-wizę, która wydawana jest nawet na 90 dni. Podczas wypełniania wniosku można wybrać, czy interesuje nas dokument, który uprawnia do jednokrotnego wjazdu na teren Wietnamu, czy do wielokrotnego przekraczania jego granic.
Z pomocą w uzyskaniu wietnamskiej wizy przyszli Soliści. Na kilkanaście dni przed planowanym wyjazdem otrzymałam od nich maila z instrukcją i niezbędnymi linkami. Po wypełnieniu internetowego wniosku i wniesieniu opłaty (25 dolarów w przypadku jednokrotnego wjazdu i 50 dolarów dla wielokrotnego przekraczania granicy) pozostało czekać. Niezbędny dokument otrzymałam po czterech dniach roboczych. Ale nie warto czekać z tym do ostatniej chwili. W niektórych przypadkach wiza może zostać wystawiona dopiero po 15 dniach roboczych.
Jak dolecieć do Wietnamu? Prawie spóźniłam się na lot z Lotniska Chopina
Po zdobyciu dokumentów przyszedł czas na pakowanie. Zrezygnowałam z walizki na rzecz plecaka turystycznego, ale zmieszczenie tam wszystkich rzeczy nie było łatwe. W planach miałam bowiem 17-dniową wyprawę podczas której przejeżdżałam przez cały kraj.
Prognozy pogody wskazywały, że na południu będę cieszyć się ponad 30-stopniowymi upałami, a na północy temperatura będzie spadać w okolice 10 st. C, albo nawet poniżej. Miało nie brakować słońca, ale i deszczu, a w programie były trekkingi, wypady na kajaki, przejażdżki rowerami i plażowanie. Tu znów z pomocą przyszli Soliści, którzy przysłali uczestnikom listę niezbędnych rzeczy. Ostatecznie mój bagaż ważył niespełna 14 kg, a limit wynosił 20 kg.
Po pakowaniu przyszedł czas na lot. Sposobów na dotarcie do Wietnamu jest kilka, ale każdy wiąże się z przesiadką. Można lecieć m.in. przez Stambuł lub Dubaj. Właśnie tę ostatnią opcję wybrali Soliści, którzy rezerwowali mój bilet. Podróż odbywała się na pokładzie linii Emirates, a ponieważ przesiadka trwała kilka godzin, biuro zarezerwowało nam dodatkowy nocleg w Dubaju.
Jednak niewiele brakowało, żeby moja przygoda skończyła się już na warszawskim Lotnisku Chopina. Najpierw podczas nadawania bagażu okazało się, że na mój lot ma overbooking, przez co nie otrzymałam miejsca w samolocie. Później czas płynął błyskawicznie, a wychodząc z toalety, zobaczyłam, że mam ostatnie wezwanie na pokład. Sprint do bramki, chwila nerwów, ale udało się. Dostałam kartę pokładową i mogłam ruszyć ku przygodzie życia. Dobę później postawiłam pierwsze kroki w Ho Chi Minh, czyli dawnym Sajgonie.
Pierwsze zderzenie z Sajgonem i porada, dzięki której przetrwałam wyjazd
Lądowanie, uderzenie gorącego powietrza i ciągnąca się w nieskończoność kolejka do okienka strażnika granicznego. To moje pierwsze wspomnienia z Ho Chi Minh, czyli dawnego Sajgonu. Nazwa miasta została zmieniona po tym, jak wspierany przez USA południowy Wietnam przegrał wojnę z komunistyczną północą. Nowa nazwa nie jest przypadkowa. Została nadana na cześć Ho Chi Minha – premiera, prezydenta, a także założyciela i przywódcy Komunistycznej Partii Indochin.
Po otrzymaniu pieczątki w paszporcie ruszam w kierunku krzyczących Wietnamczyków. Sprzedają oni karty SIM. Za 40 zł wykupuję kartę na której mam nielimitowany internet. Następnie z lotniska mnie i pozostałą część grupy odbiera Janek. Po chwili taksówką ruszamy w kierunku naszego hotelu.
Światła, ciągły dźwięk klaksonów, tysiące skuterów i brak jakichkolwiek przepisów ruchu drogowego. To moje pierwsze spostrzeżenia z Sajgonu. Kiedy przyszło nam po raz pierwszy przejść na drugą stronę ulicy, Janek udzielił nam złotej rady. – Przechodząc przez ulicę, bądźcie pewni, idźcie stałym tempem i utrzymujcie kontakt wzrokowy z kierowcami skuterów. Oni was ominął. Jeśli jedzie autobus, nawet nie wchodźcie na ulicę. On się nigdy nie zatrzyma – wyjaśnił. Tych zasad wszyscy trzymaliśmy się do końca wyjazdu i wróciliśmy w jednym kawałku, choć łatwo nie było.
Ponieważ był już późny wieczór, odświeżyliśmy się szybko w hotelu, a następnie ruszyliśmy na podbój nocnego Sajgonu. Tak trafiliśmy na najbardziej imprezową ulicę w mieście, zjedliśmy fantastyczną kanapkę z wołowiną i nie wiem czym jeszcze za niecałe 6 zł, wypiliśmy piwo w knajpie za 3 zł. Próbowaliśmy też usłyszeć, co mówią inni, ale w gwarze rozmów przy sąsiednich stolikach, a przede wszystkim przy głośnej muzyce płynącej z każdej strony, nie było to łatwo. Mimo tego już wtedy wiedziałam, że będzie to najlepsze 16 dni mojego życia.
Materiał powstał w ramach współpracy z biurem podróży Soliści. Przez najbliższe dwa tygodnie będę regularnie relacjonować moją przygodę w Wietnamie. Opiszę atrakcje, podzielę się poradami i refleksjami na temat kraju smoka. Jeżeli macie jakieś pytania, piszcie śmiało na adres [email protected] lub na Facebooku Turystów. Będę odpowiadać.