Polak był pół roku w podróży, zdecydował się pilnie wracać do kraju. Opowiedział o 24-godzinnym locie
Podróżnik opowiedział w rozmowie z Wirtualną Polską o locie z Sydney do Warszawy, który odbył się w ramach akcji "Lot do domu". To była jedyna możliwość, aby wydostać się z Australii i trafić prosto do Polski. Było wielu chętnych, więc zdobycie biletu stanowiło wyzwanie. Niektóre osoby zostały i czekają na następną okazję. Na razie nie wiadomo, kiedy odbędzie się kolejny lot.
Podróżnik spędził w Azji pół roku
Szymon Jasina wyjechał z Polski 5 września, by rozpocząć długą podróż przez azjatyckie kraje. Po 6 miesiącach i odwiedzeniu 15 krajów musiał wyjechać do Australii, uciekając przed epidemią koronawirusa. Tam rozpoczął planowanie powrotu do Polski, który wydawał się niemal niemożliwy. Najbardziej prawdopodobna trasa przebiegałaby przez Londyn, do którego latały jeszcze rejsowe samoloty. Z Anglii można było dość łatwo załapać się na jeden z lotów repatriacyjnych. Na szczęście pojawiła się opcja bezpośredniego lotu do Warszawy, na który trzeba było kupić bilet za 2376 zł.
W Australii czekało wielu Polaków, którzy nie mieli innej opcji powrotu, niż specjalne połączenie PLL LOT. Nie wszyscy zdążyli kupić bilet, spora grupa wciąż czeka na kolejny rejs. Szymon przebywał akurat w Alice Springs, gdy bilety weszły do sprzedaży. Jak opowiedział Wirtualnej Polsce, gdy udało się kupić miejscówkę, przygotował sobie trasę do Sydney. Część lokalnych lotów była już zawieszona, ale udało się dotrzeć na miejsce przez Adelajdę. 20 pasażerów dotarło na miejsce chwilę przed zamknięciem granic stanowych.
Niespodzianka na lotnisku
Jak czytamy na stonie Wirtualnej Polski, w Sydney Polak miał kilka dni wolnego do planowanego lotu do domu. Na ulicach miasta zastał pojedynczych spacerowiczów, większość osób pozostała w domach. Muzea, puby i plaża miejska zostały już zamknięte, więc nie było możliwości zobaczenia czegokolwiek poza pustymi ulicami. Gdy nadszedł dzień odlotu, pojawił się na lotnisku na 5 godzin przed planowaną podróżą. Tam się okazało, jak sam powiedział, że przesunięto start o godzinę wcześniej, o czym rzekomo nie poinformowano żadnego z pasażerów . Jedynie tablice informacyjne na lotnisku zdradzały tę informację. Już po 19 ustawiła się kolejka do odprawy, która odbywała się niezwykle długo i chaotycznie. Pojawiły się wiadomości o overbookingu, który wydawał się niemożliwy w tego typu lotach. Część osób została na lotnisku.
Lot z Sydney do Warszawy nie może się odbyć bez przystanku po drodze. Tym razem był on w Singapurze, gdzie trzeba było czekać przez 2 godziny na ponowny start. Zostało zatankowane paliwo, uzupełniono zapasy jedzenia, załoga pokładowa wymieniła się z drugą ekipą. Wcześniej dało się słyszeć głosy, że ilość jedzenia w czasie lotów repatriacyjnych była niewystarczająca. Szymon Jasina przygotował się na taką możliwość, lecz później się okazało, że pasażerowie otrzymali kilka kanapek i sporo przekąsek, a także ok. 3,5 l napojów na osobę.
Na lotnisku w Warszawie czekali już wojskowi, by zmierzyć temperaturę każdej osobie na pokładzie. W niewielkich grupach wypuszczano pasażerów, by udali się na kontrolę paszportową, która została poszerzona o zebranie informacji dotyczących miejsca odbywania kwarantanny. Czas oczekiwania na pokładzie to ok. 1,5 godziny. Po odebraniu bagażu można było pojechać do domu lub skorzystać z dojazdu do innego miasta, który był już wliczony w cenę biletu. Od momentu wejścia na pokład w Sydney do opuszczenia lotniska w Warszawie minęła cała doba.
Źródło: Wirtualna Polska