“Rozbój w biały dzień”. Lepiej nie być głodnym na dworcu we Wrocławiu
Wielokrotnie słyszałam o wysokich cenach na lotniskach. Wówczas rzeczywiście należy się liczyć z tym, ze wydamy nawet kilkakrotnie więcej za artykuły spożywcze czy ciepłe napoje niż poza portem lotniczym. Nigdy jednak nie powiedziałabym, że dożyję czasów, gdy kanapka na obdartym dworcu we Wrocławiu, który czasy świetności ma już dawno za sobą, wyniesie mnie blisko 10 zł. Rozbój w biały dzień.
Wysokie ceny na lotniskach
Ze względu na częste podróże, zdarza mi się jeść w tzw. "biegu". Z tego powodu często korzystam z oferty gastronomicznej dworców czy lotnisk, zarówno w Polsce, jak i za granicą. I naprawdę jestem w stanie zrozumieć kilkukrotnie wyższe ceny na lotniskach.
Nie zgadzam się z tą polityką, ale z ekonomicznego punktu widzenia trochę rozumiem - sklepy z artykułami spożywczymi czy lotniskowe restauracje mają niejako monopol i ludzie są "skazani" na ich usługi, stąd też "żywiciele" windują ceny, jak chcą. Z drugiej strony, lotniska pobierają wysoki czynsz za udostępniane miejsce, stąd też klient, który jest na końcu tego łańcucha pokarmowego, musi dodatkowo płacić za możliwość skorzystania z danej oferty gastronomicznej w tak "atrakcyjnym" lokum, jakim jest port lotniczy.
Kiedyś usłyszałam też, że jedzenie na lotnisku jest czymś "premium", gdyż przeciętny Kowalski pozwala sobie na lot samolotem raz czy dwa razy do roku, więc do urlopowego rachunku może doliczyć dodatkowe złotówki. Tym bardziej nie rozumiem tego, w którą stronę zmierzają ceny na polskich dworcach.
Ceny na dworcu kolejowym we Wrocławiu
Na dworcach kolejowych jestem średnio kilka razy w miesiącu. Nie zawsze przed wyjściem uda mi się zjeść coś w domu. Wówczas pozostaje mi poszukiwanie czegoś do jedzenia w krótkim, międzyprzesiadkowym czasie oczekiwania na kolejny pociąg na dworcu kolejowym.
W Polsce mamy wiele nowoczesnych, ogrzewanych i zwyczajnie schludnie wyglądających budynków obsługujących usługi rodzimego PKP. Wrocławski dworzec do takich miejsc nie należy. Zimą najlepiej omijać to miejsce ze względu na siąpiący ziąb, a często zawieszająca się winda nie zachęca do podróży z ciężkim, gabarytowym bagażem. Dodatkowo, bez "drobniaków" można na wstępie darować sobie choćby poszukiwania dworcowej toalety.
Teraz do listy wstydu Wrocław może dopisać absurdalnie wysokie ceny za usługi gastronomiczne. Owszem, na dworcu znajduje się Biedronka, ale mając kilkanaście minut na przesiadkę, nawet nie ma po co tam wchodzić. Nie wspominając nawet o tym, że dyskont jest tak zawalony paletami, że zwykłym cywilom trudno jest się tam swobodnie przemieszczać, a co dopiero podróżnym z bagażami.
10 zł za kanapkę
Tego dnia miałam 12 minut na przesiadkę. Ot idealny czas, by wskoczyć do sklepu po jakąś bułkę, napój i ruszyć w dalszą drogę. W tunelu prowadzącym do kolejnych peronów wybrałam jeden z lokali gastronomicznych, gdzie serwowana jest m.in. pita z warzywami. Można tam też kupić kanapkę, sałatkę czy sok. Na pierwszy rzut oka normalny sklep.
Wybrałam małą bułkę z twarożkiem i 1,5-litrową wodę niegazowaną. Za całość zapłaciłam 14,5 zł. Podobną kwotę też niedawno wydałam za kanapkę z wodą, tyle że w centrum Barcelony. Pod Sagradą Familią taki zestaw kosztował mnie 3,5 e.
Tekst ten wcale nie dotyczy wspomnianej kanapki, tylko tej chorej spirali zawyżonych cen, w jaką wpadliśmy. Jeszcze rok temu wszędzie odmieniano przez wszystkie przypadki słowo "inflacja". Hasło to było wytłumaczeniem nawet najbardziej absurdalnej polityki cenowej. A 10 zł za zwykłą małą bułkę przesmarowaną twarogiem na brudnym dworcu do absurdów należy. W tym momencie ktoś mógłby powiedzieć, że przecież “wszędzie są takie ceny”. Może i tak, ale jako klienci przestańmy udawać, że to jest normalne.
Nie dość, że bilety w PKP osiągają ostatnio astronomiczne ceny, to jeszcze "dodatkowe usługi", tj. jak woda czy rzeczona kanapka sprawiają, że już nie podróż samolotem, a pociągiem niedługo będzie określana w Polsce mianem "premium".