Rajskie plaże, niskie ceny i brak tłumów. To idealne miejsce na wakacje
Wyjeżdżając na zimowe wakacje, Polacy szukają przede wszystkim słońca i pięknych plaż. Nam udało się znaleźć oba te elementy, a także lokale z bardzo niskimi cenami i bez tłumów turystów. Aż trudno uwierzyć, że takie miejsca jeszcze istnieją.
Wybierając urlop z Solistami, spodziewałam się aktywnego zwiedzania, spacerów nieutartymi szlakami i masy przygód. Nie sądziłam natomiast (mimo iż znałam plan wyjazdu), że w napiętym programie znajdzie się czas na spędzenie jednego dnia w wietnamskim wakacyjnym raju.
Sączę kokosa pod palmą i o nic się nie martwię. Idealny dzień wakacji
Wietnam przywitał mnie szumem Sajgonu i fantastyczną kuchnią. Kiedy zaczęłam przyzwyczajać się do chaotycznego systemu tamtejszych ulic, ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy do Mui Ne, miejsca, które było całkowitym przeciwieństwem szalonego Sajgonu.
Mui Ne to niewielka wieś w południowo-wschodniej części Wietnamu. Jak się okazało, kiedyś była bardzo popularna wśród Polaków i Rosjan (opowiedział mi o tym Polak, który po raz kolejny spędzał tam swoje wakacje). Obecnie jest to kurort popularny zwłaszcza wśród windsurferów i kitesurferów. Wzdłuż plaży nie brakuje szkół, a w wietrzne dni (tych tam nie brakuje), niebo mieni się od dziesiątek, jeśli nie setek kolorowych latawców, na których końcach są amatorzy i profesjonaliści.
Coś dla siebie znajdą również miłośnicy plażowania, ale jest jedna uwaga. Nie idźcie na plażę dla kitesurferów. W wietrzne dni piasek tnie skórę niczym nóż, a po kilkunastu minutach jesteście już w połowie zasypani. Zdecydowanie lepiej wybrać się do jednego z barów przy plaży. Za ok. 50 tys. dongów (ok. 8 zł) kupicie świeżego kokosa i będziecie mogli do woli korzystać z pięknej plaży. Tu nie ma już porywistego wiatru, morze jest przyjemnie pofalowane, a dno równe niczym stół i twarde, dzięki czemu łatwo zachowacie równowagę. W takim raju spędziłam znaczną część dnia i miałam nadzieję, że nigdy się to nie skończy.
Szaleństwo na wydmach o wschodzie słońca. Przed południem spacer strumieniem
Soliści zadbali jednak, żebyśmy się zbytnio nie rozleniwili. Zanim rozłożyliśmy się na rajskiej plaży, czekała nas pobudka o 4 rano! Z luksusowego trzygwiazdkowego hotelu (niejeden europejski czterogwiazdkowy oferuje gorsze warunki) odebrały nas jeepy. To właśnie nimi ruszyliśmy na wschód słońca na wydmach.
Ta wycieczka pobudziła lepiej niż cała beczka świeżo zaparzonej kawy. Jeep którym jechaliśmy, miał niesprawny licznik prędkości, pasów i szyb nie było wcale, ale kierowca chyba nie miał z tym żadnego problemu. Wcisnął gaz do deski i jechał, ile fabryka dała. Na wydmach przesiedliśmy się do innego jeepa (standard jazdy taki sam), a następnie ruszyliśmy miejsce, gdzie mieliśmy powitać nowy dzień. Wschód słońca był spektakularny, a niebo rozbłysło wieloma kolorami. Jednak to, co najlepsze, czekało nas chwilę później.
Kiedy już mieliśmy dość podziwiania widoków i zjeżdżania z wydm na matach pełniących funkcję sanek, znów wsiedliśmy do jeepów i zaczęła się jazda bez trzymanki. Kierowcy zadbali, żebyśmy zapamiętali tę przejażdżkę do końca życia. Zjazdy po niemalże pionowych wydmach będą śniły mi się jeszcze długo po powrocie.
To jednak nie był koniec tego poranka. W drodze powrotnej mogliśmy pierwszy raz przyjrzeć się codzienności znacznej części Wietnamczyków. Odwiedzając wioskę rybacką, widzieliśmy dziesiątki osób siedzących w kucki i przeglądających efekty porannego połowu. W powietrzu czuć było zapach (smród) porannego połowu. Tuż obok pracujących biegały psy i jeździły skutery, odbierające efekty ich pracy. Równocześnie na wodzie unosiły się setki łodzi, dzięki którym ludzie mogą zarabiać na życie.
Po wizycie w wiosce przyszedł czas na spacer strumieniem. Najpierw brodziliśmy w wodzie po kostki, co było fantastycznym rozwiązaniem w upalny poranek. Pod koniec trasy zrobiło się jednak głębiej. Kiedy woda sięgnęła połowy uda, większość zawróciła, ale nie ja. W końcu chodziło o przygodę. Jednak gdy dotarłam do końca… widok nie był tak spektakularny, jak się spodziewałam. Obiecany wodospad, nie był okazały. Niemniej wspomnienia są miłe, a słaby finisz wynagradzają widoki po drodze. Czego dowodem są poniższe zdjęcia.
Zakończenie idealnego dnia? Kolacja, której gwiazdą był krokodyl
Po porannej dawce adrenaliny, po południowym leniuchowaniu na plaży i kilku drzemkach pod palmami, kolacja nie mogła być zwyczajna. Właśnie dlatego prawie cała grupa postanowiła, że czas spróbować jednego z lokalnych przysmaków. Postanowiliśmy, że spróbujemy krokodyla.
W Mui Ne jest restauracja, która słynie z przygotowywania mięsa z tego gada, choć gdyby nie opinie w Google, pewnie nikt nie zwróciłby na nią uwagi. Metalowy dach z blachy falistej, plastikowe niziutkie krzesełka i stoliki, a do tego betonowa podłoga. Wystrój lokalu nie zachęcał, ale zaufaliśmy opiniom w Google i zdecydowanie się nie zawiedliśmy.
Forma serwowania dań była bardzo nietypowa. Na stół trafiał bowiem niewielki prowizoryczny grill, na którym musieliśmy samodzielnie upiec krokodyla. Dzięki niewielkim i cienkim kawałkom wszystko było błyskawicznie gotowe do jedzenia. Jako szefowa grilla musiałam pilnować, żeby nic się nie przypaliło. O dziwo prawie mi się to udało.
Dodajmy, że mięso krokodyla jest dość nijakie w smaku, bardzo kruche i lekko łykowate, ale bez większego wyrazu. Jednak tu smakowało bardzo dobrze za sprawą marynaty, która nadała mu wyrazistości. Receptura jest pilnie strzeżonym sekretem, ale na pewno wyczułam tam nutkę czosnku. Oprócz gada, na naszym stole pojawiły się również klasyczna wieprzowina, a także mięso ze strusia.
Dla tych, którym emocji było mało, lokal miał jeszcze kilka "atrakcji". Niedaleko toalety znajdowała się klatka z żywym krokodylem. Nie wszyscy (w tym ja) chcieli jednak spojrzeć w oczy swojej kolacji. Natomiast na korytarzu była cała wystawa lokalnego alkoholu, a dokładnie ogromnych szklanych kadzi, w których trunkiem zalane były węże. "Wężówka" to jedna z lokalnych specjalności, zaraz obok robionego na nich wina.
Z uczty wyszliśmy najedzeni, jak chyba nigdy wcześniej. Zaskakujący był nie tylko smak, ale również rachunek. Uczta której głównym bohaterem było egzotyczne mięso, wraz z napojami, napitkami i dodatkami (ryż, chiński szpinak i okra), kosztowała 200 tys. dongów od osoby. W przeliczeniu na złotówki daje to ok. 33 zł.
Po takiej zabawie do hotelu wróciłam około północy, a następnego dnia czekała mnie wczesna pobudka, ponieważ postanowiłam uwiecznić kolejny wschód słońca, tym razem na plaży, gdzie przebywali rybacy. Nie wyspałam się, ale było warto. Chciałabym witać każdy dzień w tak pięknym miejscu. Niestety to, co dobre nie trwa długo. Dwie godziny później siedziałam już w autobusie, jadąc ku kolejnej wietnamskiej przygodzie. Tym razem w słynnej Delcie Mekongu.