Wyjątkowy targ na wodzie. Bez turystów zniknie na zawsze
Żyjemy w czasach, kiedy już nawet galerie handlowe mają problemy ze sprzedażą. Coraz więcej zakupów robimy online, nawet nie wychodząc z domu. Na świecie są jednak jeszcze miejsca, w których zrobienie zakupów wymaga niemałego wysiłku.
Delta Mekongu to jedna z największych turystycznych atrakcji Wietnamu. Jej niepisaną stolicą jest Can Tho. To właśnie tutaj nocleg zarezerwowali nam Soliści. W programie nie mogło zabraknąć wizyty na pływającym markecie, ale mniej typowych doświadczeń było jeszcze więcej.
"Gdzie strumyk płynie z wolna" i "Parostatek" o 5 rano gdzieś na Mekongu
Do tego, że urlop z Solistami oznacza niesamowite przygody, ale i budzik o 4:30 rano zdążyłam się już przyzwyczaić. 30 minut po pierwszym sygnale ubrana i pobudzona stoję już w porcie naszego guesthouse'u i z całą grupą czekam na przypłynięcie łódek, którymi ruszymy na zwiedzanie dwóch wodnych marketów.
Jak się obudzić bez kawy, czy szklanki soku pomarańczowego? W ruch poszły największe polskie szlagiery. Pod osłoną nocy, o 5 rano gdzieś na środku Mekongu cała załoga dzielnie zawodziła w rytm "Gdzie strumyk płynie z wolna", "Parostatku", czy "Hej sokoły" (są na to nagrania, ale ich nie udostępnię). Słyszeć musieli nas wszyscy dookoła, ale byliśmy na wakacjach i bawiliśmy się przednio.
Podróż do pierwszego lokalnego marketu zajęła nam ok. 40 minut. Na miejscu czekały już panie w wąskich i podłużnych łodziach. Na głowach miały charakterystyczne kapelusze Non La, które skutecznie chronią przed słońcem, ale i deszczem. Handel zaczyna się tutaj ok. godziny 3 nad ranem i kończy chwilę po wschodzie słońca, czyli ok. godziny 7:30/8 rano. Oprócz grup turystów, na miejscu pojawiają się również lokalsi, którzy jak na zwykłym bazarze, kupują składniki potrzebne do przygotowania wyśmienitych dań.
My również decydujemy się na zakupy. Najpierw wypijamy kawę lub herbatę, następnie zjadamy śniadanie – zupkę Pho serwowaną prosto z łodzi. Nie była tak smaczna jak ta w restauracji z rekomendacją Michelin, ale klimat był niezapomniany. Tam również kupuję tradycyjny kapelusz. Cena? 50 tys. dongów, czyli ok. 8 zł. Po tym, jak pół grupy zrobi sobie w nim sesję zdjęciową, kapelusz przyleci ze mną do Polski i trafi na ścianę.
Główna atrakcja czekała nas przed południem
Bazar, który odwiedziliśmy przed świtem, był dopiero wstępem. Do pełnoprawnego bazaru na wodzie, gdzie ludzie handlują prosto z drewnianych barek, docieramy przed południem. Na miejscu czeka na nas przynajmniej kilkanaście statków, a każdy z nich sprzedaje inne produkty. Swoją ofertę handlarze "reklamują" na specjalnych długich bambusowych palach. Przywiązują do nich ananasy, kokosy, coś, co przypomina dynię, i pozostały asortyment.
Historia takiego sposobu prowadzenia biznesu sięga XIX wieku. Wówczas handlarze przemieszczali się między żyznymi polami w Delcie Mekongu a głównym korytem rzeki. Spotykali się, handlowali, nawiązywali przyjaźnie i odpływali dalej. Dziś takie miejsca istnieją głównie dzięki turystom. Handlarze na łodziach zarabiają zaledwie ok. 100-500 tys. dongów dziennie, czyli ok. 16-80 zł dziennie. To zdecydowanie za mało, żeby utrzymać wieloosobową rodzinę. Dlatego z roku na rok na stały ląd schodzą kolejni handlarze z pływającego marketu.
Na miejscu wypiliśmy tradycyjną zieloną herbatę. Spróbowaliśmy też tamtejszego asortymentu – ananasów, melonów i owoców, których nazwy nie udało mi się zapamiętać. Zobaczyłam też, jak skromnie żyją osoby pomieszkujące na łodzi. Niektórzy spędzają tam nawet tydzień. Wewnątrz nie ma prawie żadnych dekoracji. Jest za to niewielki prowizoryczny ołtarzyk, przy którym można się pomodlić. Kuchnia i sypialnia przypominają skład staroci. Na pokładzie jest tylko to, co niezbędne. Pranie suszy się najczęściej na sznurkach rozciągniętych na rufie.
Delta Mekongu z poziomu roweru i wieczorne gotowanie
Pływanie dzikimi i zarośniętymi odnogami Mekongu nie było naszym jedynym zajęciem. Urokliwe okolice mogliśmy poznać również z poziomu roweru. Jazda wąskimi uliczkami między sadami w których uprawia się m.in. czerwoną i białą pitaję (ang. dragon fruit – bardzo zdrowy i smaczny owoc) miała swój urok. Najwięcej adrenaliny dostarczał jednak przejazd ruchliwą drogą między skuterami i samochodami.
W Can Tho spędziliśmy dwie noce. Podczas pierwszego wieczoru mogliśmy spróbować swoich sił w wietnamskiej kuchni. Ponieważ mam dwie lewe ręce do gotowania, byłam raczej bacznym obserwatorem tego, co działo się dookoła.
Sindy, gospodyni Homestay Song Ngu (naszego gueshous's) nauczyła nas robić sajgonki, a także wietnamskie naleśniki. Jak się okazało, z tymi drugimi radzę sobie całkiem nieźle, a własnoręcznie przygotowana kolacja smakowała fantastycznie. Drugiego wieczoru mogliśmy natomiast wziąć udział w wietnamskim grillowaniu i testowaniu wina. Choć w przypadku trunku mówimy raczej o domowych nalewkach niż winie, jakie znamy w europie. Winne temu jest błędne tłumaczenie. W Wietnamie każdy rodzaj alkoholu określa się tym samym słowem – "rượu".
Jak lata się wietnamskimi liniami lotniczymi? Gorzej niż Ryanairem
Czas spędzony w Can Tho upłynął bardzo szybko. Po dwóch przyjemnych dniach ruszyliśmy na pobliskie lotnisko, żeby na pokładzie VietJet Air dotrzeć do Da Nang w centralnym Wietnamie, a dokładniej oddalonego od niego o ok. 40 km zabytkowego Hoi An.
Co ciekawe, Wietnamczycy mają bardzo luźne podejście do kwestii odprawy i nadawania bagażu. W Polsce okienko otwiera się ok. 2-2,5 godziny przed odlotem. Tam nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś zechce odebrać nasz bagaż i wydać kartę pokładową. Ciekawe były również samoloty. Mam wrażenie, że było w nich ciaśniej niż w Ryanairze! Ostatecznie po ok. godzinie lotu byliśmy na miejscu. Dodam, że loty krajowe w Wietnamie są bardzo tanie. Podróż w dwie strony na wspomnianej trasie to wydatek na poziomie niespełna 300 zł.