Spojrzeli w niebo, zobaczyli kulę ognia. Nagranie trafiło do sieci, niewiarygodne
Nagranie z Australii zadziwiło internautów. W ostatni weekend mieszkańcy południowych stanów tego kraju byli świadkami, jak ogromna, a na dodatek płonąca kula zmierza w kierunku Ziemi. Nagranie z miejsca zdarzenia obiegło internet i wywołało niemałą dyskusję. Czyżby był to ostateczny dowód na życie pozaziemskie?
Nagranie pożywką dla teorii spiskowych
Ku zawodowi wielu zwolenników teorii spiskowych, nagranie z południowej Australii nie przedstawia statku kosmicznego. Światełkiem nadziei może być polski Emilcin, w którym znajduje się pomnik poświęcony niewyjaśnionym jak dotąd zdarzeniom z maja 1978 roku , jednak w przypadek z Australii na pewno nie są zamieszani kosmici. Początkowo sądzono, że nagranie przedstawia po prostu kometę, jednak eksperci stanowczo zaprzeczają.
Jak podaje redakcja brytyjskiego The Sun, nagranie z Australii przedstawia spalające się szczątki rosyjskiej rakiety. Według doniesień ekspertów kula była za wolna, aby być meteorytem, chociaż i tak szacowana prędkość obiektu robi wrażenie. Okazuje się, że satelita spadała z prędkością 13 tys. mil na godzinę, czyli trochę ponad 20921 km/h. Taki scenariusz potwierdzają również ostatnie poczynania rosyjskich służb i agencji Roscosmos. Dokładnie 22 maja Rosjanie wystrzelili satelitę (o nazwie Soyuz), która miała być częścią orbitalnego systemu ostrzegania. Jej pozostałości były widoczne także przez mieszkańców Kazachstanu i Syberii. Szczątki spalały się dopiero w atmosferze i dlatego udało się uchwycić moment spadania obiektu.
Nagranie z kosmosu
"UFO nad Australią", albo "Rząd mówi, że to szczątki, ale my wiemy lepiej" – takie głosy pojawiają się w dyskusji o nagraniu spadającej satelity. Wierząc statystykom, gdyby każdy fan teorii spiskowych miał doszukiwać się w kosmicznych gruzach UFO, domysłom nie byłoby końca. Spadająca kula, którą dr Jonti Horner z Uniwersytetu Południowego Queensland rozpoznał jako satelitę, nie jest odosobnionym przypadkiem. NASA szacuje, że obecnie na orbicie znajduje się ok. 500 tys. podobnych szczątek.
- W najgorszym przypadku [kraje] wysyłają tysiące satelit, następnie bankrutują i nie można ich sprowadzić na Ziemię. W efekcie mamy tysiące maszyn, których nie ma jak wykorzystać. Tak rodzi się syndrom Kesslera [maszyny zderzają się ze sobą, powstają kolejne szczątki i nowe satelity są narażone na kolizję już w początkowych fazach lotu – przyp. red.] – mówił rok temu w wywiadzie dla Scientific American Dr Stijn Lemmens z Europejskiej Agencji Kosmicznej.
Źródło: The Sun