Wyszukaj w serwisie
turystyka Lotniska i linie lotnicze polska świat poradnik podróżnika quizy
Turysci.pl > Turystyka > "Na pielgrzymkę pojechali ludzie wierzący, a swojej bliskiej znajomej nie udzieli żadnej pomocy". Tak umierają Polacy na wakacjach
Klaudia Zawistowska
Klaudia Zawistowska 06.08.2023 19:01

"Na pielgrzymkę pojechali ludzie wierzący, a swojej bliskiej znajomej nie udzieli żadnej pomocy". Tak umierają Polacy na wakacjach

Wycieczka
Fot. Shutterstock/Tom Wurl

Wakacje dla wielu z nas są czasem wolnym od trosk i zmartwień. Chwilą odpoczynku, szaleństwa i braku odpowiedzialności. Co jednak, kiedy w raju dojdzie do wypadku, może nawet śmiertelnego?

“Śmierć nie bierze urlopu, choć jeździ na wakacje” - to jedno ze zdań, które pada w najnowszej książce Magdy i Piotra Mieśników “Śmierć all inclusive”. Niestety, jak pokazują ich reportaże, do tragedii może dojść nawet w tak popularnych miejscach jak Grecja, Turcja, czy Egipt. Czasem śmierć spotyka również pielgrzymów.

"Śmierć all inclusive" – tak zatytułowaliście książkę. Głównym jej problemem wydaje się to, że śmierć nie jest wliczona w cenę. Chodzi mi o kwestię leczenia, czy np. sprowadzenia zwłok do kraju.

Piotr Mieśnik, dziennikarz, autor książek: Tak jest. Oczywiście to w ogóle nie było naszym zamysłem, kiedy zaczynaliśmy pisać, ale rzeczywiście dyskusja wokół książki bardzo mocno dotyczy kwestii ubezpieczeń, tego ile kosztuje leczenie za granicą. To dobrze, że to poszło też w taką bardzo bliską nam wszystkim sferę. Taką, w której rzeczywiście możemy pobudzić trochę samoświadomość ludzi. Mamy nadzieję, że każdy, kto przeczyta naszą książkę, przynajmniej przez chwilę się zastanowi nad tym, że chyba warto byłoby kupić to troszkę wyższe ubezpieczenie. Świetnym przykładem tego, jest sprawa wypadku w Turcji. Wiele osób myśli, że nawet jak trafi do szpitala, to zapłaci maksymalnie kilka tysięcy złotych. Okazuje się jednak, że koszty leczenia są horrendalne.

Magda Mieśnik, dziennikarka, autorka książek: Marcelina, która leciała do Turcji w ubiegłym roku, tuż przed wyjazdem po namowie mamy wykupiła trochę wyższe ubezpieczenie. Wiadomo, młodzi ludzie chcą się napić drinka, dwóch czy trzech. To jest normalne na wakacjach. Ostatecznie jednak tylko dzięki temu, że wykupiła to szersze ubezpieczenie, rodzina nie musiała pokrywać aż tak gigantycznych kosztów jej leczenia.  

Dziewczyna w trakcie wyjazdu weszła z chłopakiem na dach, który wykorzystywali turyści. W nocy gdy wstawała, straciła równowagę i spadła z wysokości ok. 10 metrów. Miała ogromne obrażenia głowy. Koszty leczenia szpitalnego sięgnęły ponad 70 000 euro. Rozszerzona polisa opiewała na pięćdziesiąt kilka tysięcy euro, więc rodzice nie musieli gromadzić całej kwoty. Udało się zebrać te pieniądze, ale doszedł jeszcze jeden koszt. Marcelina miała poważne obrażenia głowy, była w śpiączce, podpięta pod respirator. Konieczny był transport medyczny do Polski, który kosztował 100 000 zł. Niestety na to już rodziny nie było stać. Musieli zorganizować zbiórkę. Na szczęście Polacy w takich momentach pomagają bezinteresownie.

W książce tak na dobrą sprawę obdzieracie z magii oferty biur podróży. Piszecie o Turcji, Grecji, Tunezji, Egipcie, czyli bardzo popularnych kierunkach. Widać to zwłaszcza w rozdziale o wypadku ma Madagaskarze, gdzie zdjęcie huśtawki, na której zginęła Polka, nadal jest reklamą hotelu.

M. M.: Mnie zmroziło, kiedy zobaczyłam, że na stronie internetowej jednego z największych biur podróży w Polsce, dalej jest zdjęcie malowniczej plaży, na której stoi drewniana huśtawka. Niestety ta huśtawka doprowadziła do śmierci Polki, która była tam na wakacjach. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby je stamtąd zdjąć. 

Czy to było naszym zamiarem? Szukaliśmy przede wszystkim ciekawych, poruszających historii. I tak się złożyło, że dotyczą one kierunków, które są najczęściej odwiedzane przez Polaków. To chyba dobrze, bo mam wrażenie, że warto, żeby Polacy zdali sobie sprawę, że nawet tam, gdzie jeżdżą tłumnie, może być niebezpiecznie.  

P.M.: My jako twórcy nie kierowaliśmy się jakąś próbą zdemaskowania kogoś. Interesował nas paradoks raju rozumiany jako rajskie otoczenie, wakacje i śmierć. Czyli taki całkowicie niepasujący do siebie zbieg wydarzeń tudzież pielgrzymka, gdzie jedzie się prosić o dary i śmierć na tej pielgrzymce. To było jakby motorem napędowym.

Po tym, jak książka powstała, a ludzie zaczęli czytać te historie, pojawiły się również głosy, że jesteśmy przeciw biurom podróży, czy zorganizowanej turystyce. Jest dokładnie odwrotnie. Korzystamy z biur podróży. Mało tego, korzystamy nawet z pośredników, którzy są między biurami podróży a nami.

Mecenas Kempa [ekspert zajmujący się sprawami sądowymi dotyczącymi turystyki – przyp. red.] w wywiadzie przeprowadzonym na potrzeby książki mówił, że klient w internetowym biurze podróży jest jak owca prowadzona na rzeź. Zwrócił uwagę, że to jest w sumie najbardziej niebezpieczne miejsce do kupowania wycieczek. Natomiast my bardzo chętnie korzystamy właśnie z tych internetowych systemów. Cała ta dyskusja jest fajnym efektem edukacyjnym, trochę ubocznym, ale jednak to nie to było naszym zamierzeniem. Chcieliśmy pokazać raj i śmierć. 

W wywiadach często jesteście pytani o to, jak docieracie do bohaterów. Ja natomiast chciałam spytać, jak to jest słuchać najtragiczniejszej historii z czyjegoś życia?

M. M.: Zawsze boję tego pytania, bo te historie wtedy do mnie wracają i widzę twarze osób z którymi rozmawiałam. Szczerze nie mam pojęcia, dlaczego oni się na to godzą. Nie wiem, czy na ich miejscu zgodziłabym się opowiedzieć o tak dramatycznych chwilach ze swojego życia. Ja czy Piotrek, jesteśmy dla nich obcy, a mimo tego, kiedy siadamy naprzeciwko nich, decydują się otworzyć przed nami, płakać, wzruszać, wspominać swoich bliskich, którzy zaginęli, zginęli lub zostali ranni w tragicznych okolicznościach.

Z takim ogromnym poruszeniem zawsze wspominam moment, kiedy jedna z bohaterek naszej książki, Joanna, pokazała mi telefon swojego męża, który zginął w zamachu terrorystycznym w Tunezji. W jego dotykowym ekranie na środku była dziura na wylot. Jej mąż Dominik trzymał ten telefon w kieszeni spodni, kiedy terroryści zaczęli strzelać. Kula przebiła ekran, rozerwała mu tętnicę udową i niestety się wykrwawił. To był naprawdę poruszający moment, w którym zapadła cisza i trudno było po tym wrócić do rozmowy.  

P. M.: Ja wiem, dlaczego się na to godzą. Robią to z co najmniej trzech względów. Po pierwsze dlatego, że ludzie których dotknęła tragedia, nie chcą być z tymi naznaczonymi nieszczęściem. Tymi, których się omija z daleka. Nie chcą być wykluczani ze społeczności.

Drugi powód to ciągłe poszukiwania. Czują, że nie wszystko w sprawie ich bliskich, którzy zginęli lub zaginęli, zostało wyjaśnione. Uważają, że te sprawy nie do końca zostały poprowadzone tak, jak powinny i dlatego rozmawiają. Wierzą, czują, że być może coś jeszcze są stanie. Trzecia rzecz to chęć, żeby o ich bliskich pamiętano. Nawet po latach. Sam przeżyłem stratę bliskiej osoby i wydaje mi się, że czułem dokładnie to samo co oni.

Natomiast wróćmy do pytania. Jak słucha się tych historii? Powiem, że mi się słucha normalnie. Po 20 latach w dziennikarstwie potrafię jakby wyłączyć emocje. Wiem, że to może brzmieć tak chłodno, cynicznie, ale w momencie, kiedy siadam z tymi ludźmi, jestem w takim nieprzemakalnym płaszczu zatrzymującym emocje. Ale one uderzają po czasie. Te historie ze mną zostają, żyję z nimi, zastanawiam się. Po książce "Jesionka dla trupa", przez dwa trzy lata miałem problemy ze snem.

Ale myślę, że tym emocjom nie można się poddawać. Jednak jako dziennikarze, reporterzy musimy oddzielić emocje od faktu. Mamy obowiązek wybrać te rzeczy, które są prawdziwe, a które nie.

Śmierć All Inclusive.jpg
“Śmierć all inclusive”

Coś, co mnie zaskoczyło to fakt, że wiele spraw, o których piszecie, pozostało nierozwiązanych.  Zaczynając od historii Magdaleny Żuk, ale i opowieści pana Jarosława, który podczas pożarów w Grecji stracił rodzinę, czy pani Kazimiery, która pojechała na pielgrzymkę i zaginęła na Litwie. 

P. M.: W historii pani Kazimiery jest dodatkowe ostrzeżenie. Koledzy i koleżanki nie chcieli poczekać, bo mieli kolejne atrakcje w planie wycieczki. Wystarczyło zaczekać pół godziny dłużej. 

M. M.: Dokładnie 30 minut później pojawiła się na tym parkingu, z którego odjechał autokar. Łapała za klamki. To było jeden z ostatnich momentów, kiedy ją widziano. Wszystko zarejestrował miejski monitoring. Nikt jej nie pomógł i do tej pory nie wiadomo, co się z nią stało. Koszmar. Na pielgrzymkę pojechali ludzie wierzący, a swojej bliskiej znajomej nie udzieli żadnej pomocy. 

P. M.: To, co łączy większość tych historii o których powiedziałaś, o których my piszemy, to taka ludzka znieczulica. Z drugiej strony jest to też splot różnych nieszczęśliwych okoliczności. Nie odkrywamy jakiejś wielkiej życiowej prawdy. Splot małych rzeczy prowadzi czasem do wielkich konsekwencji, ale myślę też, że czasem zapominamy o takich drobnych prawdach w swoim życiu. Dlatego warto wziąć w swoje ręce te rzeczy, na które rzeczywiście mamy wpływ, bo czasem te drobne niedociągnięcia kumulują się w wielką tragedię.

Trzecia rzecz wspólna dla tych historii to taki brak pomocy, brak zaopiekowania się ludźmi w potrzebie przez służby dyplomatyczne. To niestety bardzo mocno tutaj wybrzmiewa. Oczywiście może być tak, że biorąc pod uwagę wszystkie zgłoszenia, służby będące na miejscu pomagają. Natomiast w tych tragicznych sytuacjach okazuje się, że tam jest jakaś taka całkowita nieumiejętność pomocy.

M. M.: Dodam też, że w krajach popularnych turystycznie, takich jak np. Egipt, lokalnym władzom nie zależy na tym, żeby te sprawy wyjaśnić. Dlatego pewnie nie poznamy nigdy prawdy o śmierci Magdaleny Żuk. Egipt żyje z turystyki, wyjeżdżają tam tysiące Polaków i turystów z innych krajów, więc oni nie ujawnią pewnie dokumentów. Nigdy nie przekażą Polsce wyników sekcji zwłok, bo po co mają powstać kolejne setki artykułów o tym, że turystka została np. zamordowana, jeżeli tak rzeczywiście było. Lepiej zostawić znaki zapytania i domysły. To nie jest charakterystyczne tylko dla Egiptu, a dla wszystkich tych miejsc.

W książce dwa rozdziały poświęciliście pielgrzymkom. Dokładając do tego całą otoczkę zeszłorocznej strategii w Medjugorje, zaczynam mieć wrażenie, że wyjazdy pielgrzymkowe mogą być najbardziej szarą strefą polskiej turystyki.

M. M.: Trochę tak jest. Te wyjazdy zazwyczaj organizują jakieś przykościelne biura albo nawet grupka osób, która się skrzykuje na zasadzie "zróbmy sobie wyjazd na pielgrzymkę". Tak było właśnie w przypadku ubiegłorocznej historii. Tam nie ma żadnych ubezpieczeń, nie ma żadnej kontroli. Właściwie ludzie myślą, że jeśli wyjazd organizowany jest przez osoby duchowne, a pieczę nad tym sprawuje ich parafia, to są bezpieczni. Tymczasem niestety generuje to ogromne problemy. W razie wypadku nie ma co liczyć na żadne ubezpieczenie, pokrycie kosztów leczenia i niestety z pomocą musi przyjść państwo lub zbiórki. 

P.M.: Wydaje mi się, że gdyby się nad tym pochylić reportersko, to mógłbym powstać bardzo ciekawy materiał. W kontekście naszej książki tego zagadnienia trochę dotyka sprawa pani Kazimiery, bo śmierć Darii jest w ogóle inną opowieścią, tam biuro podróży w niczym nie zawiniło. Tam właśnie doszło do paradoksu – jedziesz prosić o jakieś dary, bo jesteś osobą wierzącą, a dostajesz śmierć.

Jak pokazuje sprawa pani Kazimiery, wyjazdy kościelne odbywają się na trochę innych zasadach, niż na przykład te organizowane przez zwykłe biura podróży.

I tu pojawia się kolejna refleksja. Po przeczytaniu waszej książki mam wrażenie, że Polacy, jadąc na wakacje, wyłączają  myślenie. 

M. M.: Trochę zakładają klapki na oczy. Sama to wiele razy robiłam i pewnie jeszcze czasem mi się tak zdarzy. Zanim urodziły nam się dzieci, nigdy nie czytałam umów z biurami podróży, firmami ubezpieczeniowymi. Nie wykupowałam dodatkowego ubezpieczenia. Klapki na oczy, włączony tryb offline, wypoczywam i nie myślę, że coś się złego wydarzy. Nie myślałam, że może nie powinnam wsiadać na tego quada, że nie powinnam lecieć tym spadochronem ciągniętym przez motorówkę na plaży u nielicencjonowanego usługodawcy. A potem okazuje się, że jeśli lądując skręcę kostkę, to żadne ubezpieczenie mi tego nie pokryje, ponieważ to jest sport ekstremalny, a tego ubezpieczenia nie obejmują.  

P. M.: Jest taki tryb wakacyjny, w który rzeczywiście wchodzimy bardzo wcześnie, to znaczy już tuż przed zakupem wycieczki. W momencie, w którym przystępujemy próg biura podróży, czy siadamy do komputera i zaczynamy szukać wyjazdu. Włączamy wówczas tryb wakacyjny i już jesteśmy zadowoleni. I tak jak w takim normalnym życiu zazwyczaj jesteśmy czujni, wszystko analizujemy, szukamy najlepszych ofert w promocji, tak tutaj o tym zapominamy. 

Później przychodzą wakacje. Szczególnie na tych all inclusive, gdzie wszystko mamy podane na tacy, czasami stajemy się trochę takimi dorosłymi dzieciakami. Też tak miałem. Ale ostatecznie dochodzą do tego takie bardzo ważne i namacalne kwestie, o których nie wiedziałem, dopóki nie porozmawiałem z Markiem Kamieńskim. Chodzi tu na przykład o tak zwaną klauzulę alkoholową. Na all inclusive jedzie się po to, żeby dostać tę opaskę i przy basenie pić sobie trochę chrzczone drinki. Jesteśmy przekonani, że mamy ubezpieczenie, wypoczywamy w pięciogwiazdkowym hotelu i jesteśmy chronieni.

Ale okazuje się, że jeśli po tym jednym drinku złamię nogę, wkracza klauzula alkoholowa, która sprawia, że w większości tych przypadków żadnego odszkodowania nikt mi nie wypłaci. Mało tego, za leczenie złamanej nogi w szpitalu będę musiał płacić sam, bo miałem śladowe ilości alkoholu we krwi. Tak samo ubezpieczenia nie obejmują chorób przewlekłych ani chorób psychicznych. 

Wasz reportaż zawiera dwie cenne lekcje. Pierwszą są ubezpieczenia. Druga to czytanie drobnego druku, bo niestety biuro podróży to biznes, a nie nasz przyjaciel, który dobrze radzi.

M. M.: Zdecydowanie, niektórzy zarzucają nam, że napisaliśmy tę książkę na zlecenie firm ubezpieczeniowych, a my uważamy, że to, na ile sposobów firmy ubezpieczeniowe próbują nas oszukać, jest tematem na osobną książkę.

Mecenas Kempa opowiedział nam historię o rodzinie która wyjechała na wakacje. W ich trakcie ich mały synek bawił się w basenie, a jego ręka utknęła w odpływie basenu. Pracownicy hotelu nie chcieli się zgodzić na to, żeby w ogóle jakoś ratować tego chłopca. Dopiero gdy goście hotelowi wezwali strażaków, ci rozkuli ten odpływ, żeby uwolnić dziecko. Co ciekawe, biuro podróży pozwane przez rodzinę, tłumaczyło w sądzie, że ono nie jest od tego, żeby zapewniać bezpieczeństwo, bo nie było to zapisane w umowie. Na szczęście sąd wyśmiał tę argumentację i rodzice wygrali sprawę.

P. M.: To, co jest charakterystyczne dla polskiego rynku turystycznego, a czego ponoć nie ma w krajach zachodnich, to taka wieczna gra. W Polsce ten biznes robi się, grając na zasadzie, kto kogo wykiwa. Biura podróży i ubezpieczalnie próbują nas ogrywać, bo może akurat dostaniemy słabszy pokój, ale nie będziemy znali języka i nie będziemy domagać się swoich praw. Napiszemy reklamację, a oni przez 45 dni nie będą na nią odpowiadać i machniemy ręką. Później po 45 dniach napiszą, że przyjęli to do dalszego rozpatrywania, a my myślami będziemy przy wyjeździe na ferie zimowe.  

Dla ludzi z Europy Zachodniej jest to nie do pojęcia, że w Polsce, idąc do biura podróży, de facto trzeba uważać, czytać drobny druk. Tam rzeczywiście jest tak, że oni idą i oddają się pod opiekę na czas wakacji. Takim typowym przykładem tego, jak możemy zostawić nabici w przysłowiową butelkę, jest, że w Polsce tylko tak zwana impreza turystyczna jest objęta gwarancjami, czyli jeśli np. się nie odbędzie, to otrzymamy za nią zwrot pieniędzy.

Wystarczy, że wykupimy wycieczkę z dojazdem własnym. Wtedy nie mamy żadnej gwarancji. Co więcej, jeśli dotrzemy do hotelu i nie będzie w nim wolnego miejsca, nie biuro podróży będzie szukało nam nowego miejsca. Będziemy musieli zrobić to sami. 

"Śmierć all inclusive" to 14 niełatwych reportaży i dwa wywiady. Czy po poznaniu tych i wielu innych historii inaczej planujecie swoje wakacje?

M. M.: Zdecydowanie jest inaczej, bo mimo że nadal zdarza nam się kupować wycieczki przez internet, to robimy to bardziej świadomie. Czytamy te wszystkie zapisy. Zawsze  wykupujemy większe ubezpieczenie niż to podstawowe, które jest w cenie wycieczki. Robimy to głównie ze względu dla dzieci. Zawsze sprawdzamy, czy hotel w którym będziemy odpoczywać, znajduje się blisko szpitala. Staramy się też weryfikować, czy rezydent mówi w języku, jaki obowiązuje w danym kraju.

P. M.: Ja jestem fanem kupowania wycieczek przez internet, różnych porównywarek, stron internetowych które zbierają oferty ze wszystkich biur podróży i tam za pomocą filtrów jestem w stanie wszystko ustawić. Oprócz informacji o plaży, czy atrakcjach, googluję hotel w poszukiwaniu informacji o opiece medycznej. Moim zdaniem to również powinno być w opisie oferty. Nie zdecydowałbym się na urlop w miejscu, gdzie najbliższy szpital jest oddalony np. o 500 kilometrów. 

Nauczyliśmy się tego dzięki tej książce. Dlatego proszę, sprawdzajmy to, żeby mieć pewność, że w razie wypadku, rzeczywiście będzie miał kto się szybko nami zaopiekować. Wycieczki wybieramy teraz znacznie dłużej, ale taka jest cena tego, żeby później rzeczywiście na tej plaży móc leżeć i nie myśleć o historiach z książki.